Loading

PIRACI Z KARAIBÓW V/1

Adam Suski - Piraci z karaibów IDoznałem niechcący nagłego olśnienia (czasami mi się to zdarza). Niczym kafar uderzyła mnie w głowę myśl, że jeśli chcę opisywać morskie przygody, to czytelnikom należy się wstęp króciutki...

... który w prosty sposób wyjaśni, co to jest statek i żegluga morska. Czytanie wtedy mych wypocin, które popełniłem stanie się łatwiejsze i bardziej przystępne.

Statek to urządzenie do przewożenia towarów drogą morską. Statki towarowe dzielą się na statki suche (kontenerowce, rorowce, masowce) i statki mokre (wszelkiego rodzaju tankowce, gazowce i produktowce).

Przód statku nazywa się dziobem, tył rufą. Prawa burta to sterboard, lewa to portside.

Statek dzieli się na trzy części; ładunkową, siłownię i część mieszkalną, czyli nadbudówkę z mostkiem na topie. Mostek to miejsce skąd prowadzi się statek.

W siłowni głównym elementem jest Silnik Główny, z wałem i śrubą napędową. Ponadto mamy silniki pomocnicze tzw. agregaty do produkowania energii elektrycznej, maszynkę sterową, oraz dużą ilość mniej lub bardziej ważnych urządzeń. Statek jest jednostką samowystarczalną: sami robimy prąd, sami produkujemy wodę pitną i sanitarną, parę na ogrzewanie, sami chłodzimy lub ogrzewamy pomieszczenia statku. Sami spalamy śmieci i sami oczyszczamy własne ścieki.
  Załoga dzieli się na załogę pokładową; marynarze, bosmani, oficerowie wachtowi starsi i młodsi.
  Załoga maszynowa składa się z wiperów, oilerów, oficerów mechaników.
  Całości domykają kucharz i steward, bo ktoś musi nam przygotować kilka posiłków dziennie i ktoś musi je podać.
  Na czele załogi pokładowej stoi chief oficer. Odpowiada za utrzymanie pokładu, ładunek i za stateczność statku.
  W załodze maszynowej szefem jest Chief Mechanik odpowiedzialny nie tylko za siłownię, ale za wszystkie urządzenia na statku; od wycieraczek na szybach na Mostku po Silnik Główny.
 Całością dowodzi Kapitan.

Podstawą prawidłowego działania statku jest prawidłowa współpracy między maszyną i pokładem. Mówi się, że mądry Kapitan zawsze powinien słuchać swego Chiefa Mechanika. Ja miałem to szczęście, że jak dotąd pływałem tylko z mądrymi kapitanami. Niestety, na Wydziale Nawigacyjnym Akademii Morskiej, (po którym można zostać Kapitanem) nie uczą o obsłudze Siłowni Okrętowej. Wiedzę tę mają tylko absolwenci Wydziału Mechanicznego, po którym można zostać „tylko” Chiefem Mechanikiem. Kapitan i Chief Mechanik to najwyżej opłacane stanowiska na statkach i jednemu i drugiemu przysługują Cztery Złote Paski na ramionach. Obydwaj są jak schab i panierka; osobno nie smakują najlepiej, ale połączone razem stanowią wspaniałe danie, dzięki któremu statek przewiezie ładunek z punktu A do punktu B, z określoną prędkością, z prawidłowym zużyciem paliwa (ekonomicznie) i bezpiecznie.

W obecnych czasach statek należy do armatora (właściciela) z kraju X, pływa pod banderą kraju Y, a ładunek wozi dla czarterującego z kraju Z. Załogi zaś składają się z obywateli kraju na resztę alfabetu i dlatego jedynym językiem, jaki się na statku używa jest język angielski. Obecnie we flocie światowej pływa około 25 tysięcy polskich oficerów. W tej grupie (oficerowie: pokład i maszyna) jesteśmy najliczniejsi na świecie.

Statek i załoga to dość hermetyczna i specyficzna konstrukcja i zdaję sobie sprawę z tego, że wiele rzeczy może być dla czytelnika trudne do zrozumienia.  Będę próbował unikać takich sytuacji, ale jeśli się pojawią to proszę śmiało pytać.

Teraz zapraszam na opowieść o Karaibach.  


ŚLADAMI JACK'A SPARROW'A 

Wiele lat temu, w tych zamierzchłych czasach, gdy byłem już, co prawda senior oficerem, ale tylko Drugim Mechanikiem, przymierzałem się do oglądnięcia filmu „Piraci z Karaibów” dobre pół rejsu. Zrażony byłem wszelakimi produkcjami mającymi słowo „Piraci" w tytule; ani to było śmieszne ani prawdziwe i nie zamierzałem ponownie się zawieść. Nawet „Piraci" Polańskiego nie powalili mnie na kolana, choć produkcji filmu kibicowałem, Polańskiego cenię, a statek „Neptun” wybudowany specjalnie na potrzeby filmu osobiście widziałem i dotykałem, gdyż każdy to może zrobić będąc przypadkiem w Genui. „Neptun” robi tam za muzeum. 

Galeon "Neptun" z filmu "Piraci" [źródło: youtube.com]

Nadszedł jednak taki dzień, że w monotonnej żegludze nie miałem już co oglądać, więc - chcąc nie chcąc - włączyłem „Piratów z Karaibów”. Już pierwsza scena z głównym bohaterem powaliła mnie na ziemię i stałem się natychmiast dozgonnym fanem Jack'a Sparrow'a. Sposób, w jaki stał na rei masztu, jego sposób zachowania i ruchy najwierniej oddawały atmosferę panującą na Karaibach. Co ciekawe - w tym właśnie czasie płynęliśmy przez Morze Karaibskie i oglądając film czułem atmosferę Karaibów. Bo ona jest tak inna od innych na świecie jak inny jest Jack Sparrow wśród pirackich hersztów.
Obecnie ponownie jestem na Karaibach i gdzieś tam, w duszy, i pod głowy deklem ciągle gra ten duch. Płynąc z Wenezueli na Jamajkę, kilka godzin po zrzuceniu pilota (spokojnie, nikt go nie zrzucił; facet zszedł spokojnie ze statku po sznurowej drabince), przepływa się nawet koło wyspy Tortuga. Człowiekowi oczy się śmieją na samo wspomnienie jak było kiedyś. Bo przecież Tortuga była główną przystanią Jack'a by... poużywać beztroskiego życia. Tego obecnie można mu zazdrościć. Płynął gdzie chciał, robił, co tylko chciał.... a my jego spadkobiercy? Płyniemy tam gdzie inni chcą i do tego według ściśle określonego rozkładu jazdy. Czasami tysiące mil dzielą jeden port od drugiego, a my musimy tam przyjechać jak tramwaj, dokładnie o określonej godzinie. Czuję jak Jack brechta się z nas mocno, wyrywając zębami korek z butelki rumu. Teraz nawet i tej butelki rumu na statku nam też zabroniono...

Ale nikt nie narzeka na Karaibach, prawdziwym raju na ziemi. Nawet my, mechanicy okrętowi, nie narzekamy, a chyba powinniśmy. Krystalicznie czysta woda za burtą ma tutaj czasami aż 36 stopni Celsjusza, wystarczająco by zmartwić każdego mechanika, bo nie wiadomo jak w takich temperaturach zachowają się systemy chłodzenia. W samej siłowni temperatura dochodzi czasami do 50 C. I tu się cieszę, że jestem takim maszynowym Jack'iem, czyli chiefem; mogę sobie siedzieć w klimatyzowanym Control Roomie i o temperaturze w siłowni zapomnieć. Przecież zawsze mam coś do zrobienia na komputerze! A udawać, że na kolejnych komputerach z uwagą obserwuje prace silników, maszyn i urządzeń nauczyłem się perfekcyjnie już w pierwszym roku mojego chiefowania. Oczywiście prawdziwy Jack, zapewne trzymałby w lodówce napoczętą butelkę rumu, ale obecnie kompanijne przepisy kategorycznie tego zabraniają (kolejny powód by Sparrow pękał ze śmiechu).

Zwiastun filmu Piraci z Karaibów [źródło: youtube.com]

Co lepsze, nawet tu, na Karaibach, podlegamy kontroli trzeźwości niczym kierowcy na polskich drogach. W każdej chwili może wpaść jakiś „authority”, kazać dmuchnąć w balonik i jeśli wyjdzie więcej jak 0.2 promila to bye, bye praco i żegnajcie pieniądze. Jak powiedziałem jednak, nikt nie narzeka na Karaibach, gdyż narzekać tutaj jest bardzo trudno. Dużo łatwiej za to jest cieszyć się życiem. Każdego z nas dopada duch Sparrow'a, choć mamy nad nim przewagę - nie czekamy na Tortugę. Dla nas każdy port tutaj jest taką wyspą Tortugą.

Pierwsze moje prawdziwe spotkanie z Karaibami odbyło się w dość dziwnych okolicznościach: wylądowałem w szpitalu! Przed dojazdem na Dominikanę, gardło niewyleczone jeszcze przez jedenastu lekarzy, tak mnie n**... sorry: tak mnie bolało, że zmuszony byłem poprosić Starego (Stary to Kapitan) o wizytę u lekarza. Tak się złożyło, że jednocześnie ze mną do lekarza udał się również mój niemiecki kadet maszynowy, Hoggie. Hoggie zaś to osobna historia warta osobnego opowiadania. W skrócie ujmując: chłopisko trzydziestoletnie, dwa razy większy ode mnie, a na statku rozklejał się jak dziecko. Ciągle mu było źle; a to praca za ciężka, a to morze bujało.... Było mu tak źle i obnosił się po burcie z taką miną męczennika, że aż pewnego dnia w przypływie dobroci (czasami mi się to zdarza), podczas postoju w Kartagenie w Kolumbii mówię mu: "Hoggie. Idź do miasta, wypij parę piw, znajdź sobie jakąś dziewczynę lub dwie, wyluzuj się...” Hoggie wysłuchał mej propozycji uważnie. Chwile pomyślał i mówi: „OK chief, ale wpierw zadzwonię do taty czy mogę iść do miasta...” Omal nie spadłem z krzesła. Chłop miał lat trzydzieści, a żeby iść wypić piwo lub znaleźć laskę to wpierw musiał zadzwonić do taty. Niewiarygodne.
A do tego był chory. Miał wrzody żołądka i nie wziął zapasu leków, skutkiem, czego razem ze mną pojechał do lekarza w Santo Domingo, czyli stolicy Dominikany.


BAR NA BOCA CHICA

W szpitalu okazało się ze Hoggie ma krwotok wewnętrzny z wrzodu żołądkowego i musi w szpitalu zostać. Mnie się udało. To znaczy, bez żadnych ceregieli walnęli mi zastrzyk z penicyliny. Początkowo się bałem, bo nie miałem bladego pojęcia czy aby przypadkiem, nie mam na ten rodzaj leku uczulenia, ale lekarze mnie zapewnili, że jakby, co, to mnie uratują (Żartownisie, cholera). Nie musieli jednak mnie ratować. Wszystko przebiegło spokojnie. Nie dostałem żadnego wstrząsu, choć dupa bolała. Hoggie został w szpitalu, czego mu nawet zazdrościłem gdyż uroda tutejszych pielęgniarek była znacznie powyżej średniej. Dopiero po kilku dniach dostaliśmy na statek wiadomość, że gdyby Hoggie popłynął z nami, to raczej nie miał szans by przeżyć dziesięciodniową podróż do Europy. Mamy, co prawda na statku szpital, wszyscy jesteśmy medycznie przeszkoleni, ale na tym się kończą nasze medyczne możliwości.

Z żalem (przez te pielęgniarki, a nie z tęsknoty za Hoggiem!) wsiadłem w samochód agenta. Ten się mnie pyta czy zawieźć mnie na statek, ale odrzekłem, że nie. Mówię mu ze jedziemy na Boca Chica, bo tam w barze na plaży czeka na mnie nasz Stary. Agent zrobił oczy jak pięć złoty z rybakiem, ale co mógł uczynić? Nic. Po zastrzyku czy nie to jednak ja tu byłem szefem. 

Grobowiec Krzysztofa KolumbaPopędziliśmy zdezelowanym wozem po jeszcze bardziej zdezelowanej drodze szybkiego ruchu w kierunku Boca Chica. Dominikana to takie miejsce na ziemi, o którym tubylcy powiadają, że jest prawdziwym początkiem Ameryki. To tutaj jadąc z Europy wylądowała Hiszpańska Armada, a ogromny grobowiec Krzysztofa Kolumba, tu znajdujący się mógłby przyćmić swą wielkością nawet Mauzoleum Lenina.

Nie interesowały mnie jednak w tej chwili czasy starożytne tym bardziej, że jak mi się wydaje Hiszpanie powiadają, że prawdziwy grobowiec Kolumba znajduje się w Hiszpanii. Prawda pewnie leży gdzieś, pośrodku, ale ja nie miałem chęci na prawdy odkrywanie, gdyż mimo bolącego po iniekcji siedzenia nie mogłem się doczekać, kiedy zasiądę w barze nad brzegiem ciepłego morza.
Po dwudziestominutowej jeździe, w samochodzie bez klimatyzacji, znalazłem się w raju. Boca Chica to takie miejsce, o którym marzyć może każdy. Wygląda jak zdjęcia z folderów reklamowych biur turystycznych. Penicylina czy nie, za żadną cholerę- i jeszcze kilka innych chorób - nie zrezygnowałbym z kilku godzin spędzonych w tamtym miejscu.
Wpadłem na plażę z uśmiechem tak szerokim, że jedynie radość bijąca z mych oczu, była większą odznaką mego samopoczucia. Z miejsca przysiadłem się do stolika Starego. Borys Popović, bo tak zwal się kapitan, natychmiast machnął ręką w kierunku baru by przywołać kelnerkę. Usadowiwszy się porządnie na chybotliwym krzesełku, przez chwilę cieszyłem swe oczy roztaczającym się widokiem.

To nie był zwykły bar. To był bar na Boca Chica o nazwie „ La Isla Bonita” (Cudowna wyspa). A więc: nasz stolik stal na plaży, na piasku, jakieś pól metra od krystalicznie czystej, gorącej wody. Cień nam dawały niskopienne palmy, które swoje zwisające liście moczyły w wodzie. Bar umiejscowiony był jakieś trzy metry od brzegu, a za barem uwijały się jak mrówki rodowite Dominikanki, ubrane w marynarskie stroje, których najważniejszym elementem były białe czapeczki, wypisz wymaluj podobne do tych, jakie noszą w amerykańskiej navy.

Kelnerka w La isla BonitaWypiłem piwo i natychmiast zamówiłem campari z sokiem pomarańczowym, który tutaj jest nie z kartonów, ale na miejscu, w specjalnej maszynie wyciskany z prawdziwych świeżych pomarańczy.
 Nasz agent siedzący z nami oczy zrobił jeszcze większe, gdyż dla niego niepojęte wręcz było, że ktoś, kto przed kilkunastu minutami zaliczył zastrzyk, teraz radośnie wychyla zimne smaczne campari. Lubię campari i lubię Boca Chice a jeśli coś lubię to zawsze jest gotów zdrowie swe poświęcić. Ot taka człowiecza natura.

Nigdy jednak nikomu nie przyznałem się, że po kilku piwach podczas kolacji w lokalu jak z marzeń, poczułem się ciut słabo. Ale nie mogłem odejść od stołu, by pozostawić niedojedzonego steka. No, bo jak to? To byłoby by nie fair wobec tej krowy, z której steka zrobiono.

Parę dni później, gdy już czułem się dobrze, za 25 dolarów wynajęliśmy łódkę i tubylca i sprzęt i popłynęliśmy trochę głębiej w morze by ponurkować. Mogłem zobaczyć podwodny świat jak na filmach. Co będę opowiadał? Teraz każdy, kto jedzie do Grecji lub Egiptu może sobie ponurkować. Ale nie każdy możne to zrobić na Karaibach ze świadomością, że w każdej chwili można być przez rekina połaskotanym. Tubylcy nas ostrzegli tylko, by, jeśli nastąpi spotkanie, to nie gryźć rekina, jeśli jest większy jak 3 metry. Tak na wszelki wypadek.... Prawdę powiedziawszy jednak to wcale mnie to nurkowanie nie zachwyciło. Może przez te rekiny? Nie wiem. Ale po dwudziestu minutach oglądania tego, co można zobaczyć w Akwarium w Barcelonie, choćby na przykład, wylazłem z wody, wdrapałem się na łódkę, rozłożyłem w niej swe ciało, z radością zaciągnąłem się papierosem i z lubością wchłaniałem w swą skórę karaibski brąz. Powiadają, że palenie szkodzi zdrowiu, ale kto wie? Może gdyby mi się pod wodą tak silnie palić nie zachciało miałbym spotkanie z rekinem? Wtedy mógłbym powiedzieć, że tym razem, tytoniowy nałóg ocalił mnie od kalectwa lub śmierci nawet. Wszystko widać w życiu można odwrócić, naginając to własnych potrzeb.
  Boca Chica zawsze w mej pamięci zostanie.... jest jak wyspa przemytników dla Jacka Sparrow'a. Nic tylko leżeć, pić rum i cieszyć się życiem… choćby było ono tak samotne jak życie Jack'a.


KARAIBSKI LUZ

Na Karaibach człowiek jest kompletnie wyluzowany i nie wiem czy to dzięki temu wyluzowaniu, czy palącemu słońcu, czy wypitemu rumowi, zdarza się, że ogarniają człowieka zwidy.
Pewnego dnia, pięknego i słonecznego, (bo nie wyobrażam sobie innego na Karaibach) pędziłem uliczkami miasta St John na Amerykańskich Wyspach Dziewiczych. Virgin Islands to takie miejsce na ziemi, w którym jednocześnie można spotkać dziewięć największych na świecie statków pasażerskich świata. Sam fakt ten powinien świadczyć dobitnie o atrakcyjności tego miejsca.
Statek pasażerskiMieliśmy takie szczęście, że zawsze w dniu, w którym przybijaliśmy do St John, razem z nami przybijało dziewięć tzw. pasażerów (statków pasażerskich), co od początku, od samego rana, powodowało pewien wyścig o pierwszeństwo do pilota. Jeśli statek się spóźniał na stacje pilotową wtedy mieliśmy przerąbane, bo trzeba było kwitnąć w st-by do czasu aż pilot wprowadzi do portu te dziewięć białych pudełek.   Mówiąc: „statki pasażerskie" mam na myśli te ogromne pływające pudła, przy których Titanic jest zabawką ledwie. Wystarczy powiedzieć że największy z nich ma cztery tysiące załogi i zabiera na pokład prawie pięć tysięcy pasażerów, zaś jego ledowy ekran umieszczony na górnym pokładzie ma rozmiary ekranu kinowego.

Do St John zawsze przybywaliśmy prosto z...zimnej, bardzo zimnej Kanady, nie można, więc się dziwić, że człowiek skołowany był jak po beczce rumu i wypisz wymaluj minę miał Jacka Sparrow'a. Dodatkowo w sytuacji kłopotliwej owego dnia byłem, bowiem gdy leciałem do Miami by zamustrować na statek, Lufthansa uprzejma była zgubić mój bagaż. Jak tylko trap, czyli „składane” schody, które łączą statek z lądem, opadł na ziemie jak poleciałem na miasto trochę ciuchów dokupić.
A że w Kanadzie było minus 20, a tutaj plus, 30 więc taka różnica temperatur, plus zapachy płynące z tropiku, powodowały u człowieka oszołomienie jakby się naćpał czegoś.
    Chociaż początkowo nie odczuwałem w ogóle karaibskiego efektu. Ot pędziłem sobie przez miasto podziwiając krajobrazy i toczące się wokół życie. Nawet byłem świadkiem scenki całkiem śmiesznej. Śmiesznej na tyle, że aż kroku zwolniłem by dłużej być jej świadkiem. Oto policjant (czarny, bo tu wszyscy są czarni) tłumaczył coś tubylczemu kierowcy, również czarnemu, który widocznie popełnił jakieś wykroczenie drogowe, albo po prostu nie spodobał się policjantowi. Tu dodać muszę, że Wyspy Dziewicze to jest jedyne terytorium USA, na którym obowiązuje ruch lewostronny. Cała scenka wyglądała na tyle śmiesznie, że wręcz niemożliwym się wydaje by dobrze ją opisać. Specyficzny język angielski, jakim się tubylcy posługują, oraz sposób zachowania powoduje, że miałem wrażenie iż nie rozmawiał to policjant z dorosłym obywatelem, ale bardziej to przypominało rozmowę dwóch niedorozwojów, którzy próbują opowiedzieć sobie o kolorach będąc niewidomymi od urodzenia. Nigdy nie wiadomo czy śmiać się czy płakać, czy traktować tutejszych ludzi poważnie czy z pobłażliwym kpiarskim uśmiechem.
Nie sądzę bym zbytnio się przejął, jeśli taki policjant udzieliłby mi jakiejkolwiek reprymendy. Ale to ja. Rasista przesiąknięty rasizmem do szpiku kości. Nie chciałem być rasistą. Kiedy w Akademii Morskiej na jednych z zajęć prowadzący spytał się nas czy jesteśmy już rasistami, myślałem, że sobie kpi, bo przecież nikt rasistą się nie rodzi.
Na naszą przeczącą odpowiedź, nasz adiunkt tylko powiedział krótko, że jak zaczniemy pływać to rasistami się staniemy. Rzadko przyznaje racje ludziom z mojej Alma Mater, ale w tym przypadku wszystko sprawdziło się, co do joty. Gdy człowiek świata trochę zobaczy, faktycznie, wpierw staje się rasistą.
Minąłem, śmiejąc się pod nosem, dyskutujących ze sobą panów i po chwili stałem się z kolei ofiarą polskiego systemu szkolnictwa. Przez lata, bowiem wychowywani byliśmy w wojenno- bohatersk0- martyrologicznej atmosferze, więc trudno było uniknąć oddziaływania tejże na nowoczesne życie. Nie dziwne, więc jest, że gdy zobaczyłem nad sobą cień skrzydlaty, prawie krzyknąłem "lotnik kryj się!” i rozpocząłem intensywne, rozpaczliwe poszukiwania rowu, w którym mógłbym swe ciało złożyć, a jednocześnie przez głowę przeszła mi myśl, że cholera, atakuje mnie jakiś tutejszy duży orzeł. Nie zmieniało to faktu, że rów, w tym przypadku również przydatny mógłby się okazać. Zabrało mi chwile by się zorientować, że to jednak samolot ten cień utworzył i nie był to wcale Messerschmitt ani Stukas. To była zwykła wodna taksówka, czyli najlepszy środek lokomocji do przemieszczania się między wyspami. A że lądował prawie w centrum miasta???


CIENIE NA CMENTARZU

Dominikana - Palmy na plaży A jak mógł inaczej skoro centrum miasta to zatoka, w której cumują największe pasażery świata? Gdy otrząsnąłem się z historycznego szoku, podziwiałem odwagę pasażerów, gdyż samolot zwalił się z nieba dwadzieścia metrów nad ulicą i po chwili plasnął płozami w wodę między cumującymi białymi pasażerami. Normalka dla takiej wodnej taksówki, ale mogłem iść w zakład, że co niektórzy pasażerowie byli bielsi od burt wycieczkowców. Ja latać lubię i wiele w samolocie turbulencji przeżyłem, ale słowo daje. Nie wiem jak sam bym wyglądał po takim wariackim locie.
Słoneczko świeciło ptaszki śpiewały, żelazny ptak nowych pasażerów w siebie ładował, a ze mnie pot lał się strumieniami. Przysiadłem wiec w napotkanej knajpce by szklaneczkę tutejszego rumu osuszyć.

Przecież byłem na Karaibach!

Paradoksalnie po rumie jeszcze bardziej pić się chciało, więc zamówiłem kawę. Było jeszcze gorzej. Ale się zaparłem i dopiero jak zakupiłem parę spodenek i kilka koszulek dopadłem zwykłą wodę i prawie z plastikową butelką ją w siebie wciągnąłem. Poczułem się na tyle lepiej, że mogłem udać się w drogę powrotną na statek. Staram się nigdy tą samą drogą nie wracać, by jak najwięcej zobaczyć. Tak i teraz to zrobiłem. Odbiłem w prawo i zasuwałem równoległą ulicą. Słońce grzało mocniej, w głowie mi szumiało, a klimat Karaibów działał. Droga, którą wybrałem przechodziła zaraz koło cmentarza. Nie jestem ani przesądny ani nie wierze w duchy czy pozagrobowe życie, ot ateista z krwi i kości. Nie miałem, zatem żadnych obaw posuwając się wzdłuż cmentarnego ogrodzenia. Oczywiście z ciekawości zerkałem na cmentarz porównując owe na całym świecie rozsiane, do naszych, przebogatych polskich. Ten był biedny i zaniedbany. Nadawałby się do filmu o wampirach, a ja cholera zapomniałem, że jestem na Karaibach. Kiedy zauważyłem pierwszy ruch na cmentarzu powiedziałem sobie: „ Suski, idioto. Wypiłeś szklaneczkę rumu i już się tobie w oczach coś mieni”. Gdy zobaczyłem kolejny ruch miedzy rozwalonymi pseudo-pomnikami, zacząłem przepraszać siebie samego za nazwanie się idiotą. Znam wielu ludzi, którzy, gdyby zobaczyli przemykające cienie na cmentarzu, postawiliby włosy na głowie i wiali gdzie tylko ich gołe stopy poniosą, wpierw zgubiwszy buty. Ale ja.... no cóż ze mną jest inaczej. Jestem fanem wampira Regisa z powieści Sapkowskiego o Wiedźminie i nawet powiem więcej, w wielu sprawach się z Regisem zgadzam, więc nie widziałem powodu by wystraszyć się jakichkolwiek cieni na cmentarzu. Zerkałem jak głupi miedzy pomniki szukając powodu mych zwidów, ale nic nie mogłem znaleźć. Byłem pewien, że widziałem ruch między pomnikami, ale nie mogłem znaleźć jego przyczyny. Byłem już bliski ponownego zwyzywania samego siebie, gdy nagle, rozpoczął się kabaret. I tu mam na myśli część przedstawienia kabaretu Ani Mru Mru zatytułowanego „Maciej i Smok”.

Maciej i Smok, kabaret Ani Mru Mru [źródło: youtube.com]

Jak tylko odwróciłem głowę od cmentarza stanąłem jak wryty i omal nie krzyknąłem jak większy Wojcik; Smooook! Jedna łapa, druga łapa, jedna noga druga noga, brzuch, morda! Łaaaaaaaaaaaaa!

Ciąg dalszy nastąpi….

Pozostałe teksty Adama Suskiego z cyklu "Moje morze" (kliknij aby przejść do spisu).

Kopiowanie, przetwarzanie, powielanie w całości lub w części treści opisu, zdjęć oraz wszelkich elementów graficznych a także przechowywanie w systemach wyszukiwania, umieszczanie na innych niż www.bystrzycagorna.pl stronach www, przekazywanie, przesyłanie czy udostępnianie innym osobom wyżej wymienionych elementów bez zgody właściciela i autora jest zabronione. Ustawa z dnia 4 lutego 1994r. o prawie autorskim i prawach pokrewnych. (Dz. U. z 2006r. Nr 90, poz. 631 z późn. zm.)

 

Kartka z kalendarza


Czwartek, 25. Kwietnia 2024
Imieniny obchodzą:
Jarosław, Marek, Wasyl
Do końca roku zostało 251 dni.
Zodiak: Byk

Kontakt

Administrator
Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript.

Teraz na stronie

Odwiedza nas 58 gości oraz 0 użytkowników.

Statystyka

Odsłon artykułów:
3271311